Pragnę bardzo podziękować za spotkanie Eucharystyczne, które prowadzone przez o. Łukasza Prausa i wspólnotę Siewcy Miłosierdzia miało miejsce 25 lutego 2023r., a w którym wspólnie z żoną uczestniczyliśmy.
Na wstępie muszĘ przyznać, że – tak po ludzku - wiodła mnie tam chyba bardziej ciekawość, niż wiara. Albowiem wiarę wielką, a zarazem prostą, szczerą, nie na pokaz – ujrzałem dopiero w ludziach, którzy wielu różnych stron kraju przyjechali wielbić Jezusa. I zanim cokolwiek napiszę o samym spotkaniu, osobie ojca Łukasza czy wspólnocie, pragnę wpierw wyrazić swój wielki podziw dla wiary tych ludzi.
Wiem, że wiara była tam prawdziwa, głęboka i że nikt jej tym ludziom nie zabierze. W wielu przypadkach wiara była wszystkim, z czym przyjechali, ponieważ wielu z nich nie miało już jak wrócić do swoich domów. Nikt jednak nie został bez pomocy.
Sam jeszcze do niedawna bardzo sceptycznie podchodziłem do takich spotkań. Krytycznie patrzyłem na kapłanów, którzy wyżej cenią sobie posłuszeństwo Bogu aniżeli ludziom. Aż przyszedł jeden taki dzień, kiedy jakaś siła kazała mi popatrzeć właśnie na tych wszystkich, gromadzących się na podobnych spotkaniach, ludzi. Czy mam ich wszystkich osądzić jako naiwnych głupców? Czy te tysiące osób dzielących się świadectwem swojej wiary, uzdrowienia, uwolnienia, czy po prostu – a może aż – pogłębienia relacji z żywym Bogiem – zasługuje na moje potępienie?
Wtedy coś we mnie pękło. W świecie, w którym wielu tak negatywnie ocenia kapłanów takich jak o. Łukasz (i wielu jemu podobnych), ja postanowiłem spojrzeć na owoce, takich jak to spotkań Eucharystycznych. Owoce często podnoszone już z ziemi, po które nikt nie chciał się pochylić. Owoce liczone w setkach, tysiącach, może więcej. Idąc drogą poznania po owocach, postanowiłem spotkać Jezusa.
Dzień 25 luty 2023r. nie był pierwszym terminem, na który chcieliśmy przyjechać. Moja żona, która w sprawach wiary jest zawsze o kilka kroków przede mną, chciała byśmy jechali już kilka miesięcy wcześniej. I nawet wtedy byliśmy już zapisani na spotkanie. To jednak nie był nasz czas.
Teraz było inaczej. Poprosiłem Pana Jezusa, by to On prowadził nas na spotkanie. Oddałem Jemu całkowicie moją wolę. Liczyłem się z tym, że choćbym nawet bardzo chciał, Wola Jezusa względem mnie może być inna i nie będzie nam dane pojechać na spotkanie, a ja nie będę mógł mieć o to do Niego pretensji. Wszystko jednak wskazywało na to, że teraz jest właśnie nasz czas. Na spotkanie z Nim, żywym, w Eucharystii w sercu Polski.
Jeszcze zanim napisałem wiadomość, że chcemy się zapisać – otrzymałem maila, że jesteśmy zapisani – 2 osoby – na spotkanie 25 lutego. Dwa dni przed spotkaniem, podczas porannej Mszy św. w mojej parafii, do konfesjonału wyszedł kapłan; nikt jednak nie przystępował do spowiedzi. Wiedziałem już, że ten kapłan czeka tam dla mnie.
Podczas podróży na spotkanie, przez 400 kilometrów wciąż jeszcze rozmawiałem z Panem Jezusem, że jeśli Jego wola jest inna niż cel naszej podróży, to przyjmuję ją bez zastrzeżeń. On jednak, pomimo licznych postojów w trasie, doprowadził nas szczęśliwie do celu. Samochodem, po blisko 5 godzinach jazdy, zaparkowaliśmy przed miejscem spotkania punktualnie.
Na miejscu spodziewałem się, jak to bywa, zastać pełne temperamentu spory o miejsce, przepychanki, nerwy w oczekiwaniu. Nic jednak takiego nie miało miejsca, zamiast tego panował spokój i wzajemne zrozumienie i szacunek. Spodziewałem się sztuczności w postawie ludzi i ich modlitwie, a w to miejsce ujrzałem tak szczerą prawdę, jakiej nigdy dotąd nie doświadczałem.
Ludzie starsi i młodsi, młode małżeństwa, pary, nastolatkowie, kilkuletnie dzieci, niemowlęta. Ludzie zdrowi i chorzy, radośni i zagubieni, otwarci i zblokowani. I wszyscy zgromadzeni w jednym celu. Czy był nim ojciec Łukasz Prausa?
Nie.
A nawet, gdybym tak napisał, to dziś już wiem, że o. Łukasz kazałby wykreślić to zdanie. Byłoby nieprawdziwe. Bowiem wszyscy przyjechali dla Jezusa. Każdy ze swoim własnym bagażem – trosk, problemów, chorób, obciążeń, ale i wdzięczności, dziękczynienia, uwielbienia. Szukając pomocy, ale i by oddać chwałę.
Tak prawdziwej wiary dotąd nie spotkałem. I tak prawdziwej wiary nie mam nawet w ułamku procenta, dziś wiem to na pewno i zastanawiam się, czemu Jezus mnie tam zaprosił. A potem usłyszałem, że przecież On nie przyszedł do zdrowych, ale by uleczyć chorych – grzeszników i niedowiarków, takich jak ja.
Pierwszy raz widziałem tak pięknie sprawowaną Eucharystię. Pierwszy raz – z takim szacunkiem, czcią, pokorą i uniżeniem, bez pośpiechu i w wielkim skupieniu. Nie mam żadnych wątpliwości, Kim dla o. Łukasza jest Ów biały kawałek chleba. Nie mam też żadnych wątpliwości, Kto tego dnia przez jego kapłańskie dłonie do nas przyszedł.
W osobie ojca Łukasza widziałem tęsknotę i wielkie cierpienie, widziałem oddanie i koncentrację. Widziałem, że poza Jezusem i Maryją nie widział on nikogo innego. Był jakby nieobecny, jakby go tam nie było. Jego oczy, podczas trwającego kilkanaście, może kilkadziesiąt minut podniesienia, i później gdy po modlitwie uwolnienia i uzdrowienia Pan Jezus w jego dłoniach przechadzał się wśród ludzi – były stale zwrócone na Hostię. Tylko na Hostię.
Widziałem cierpienie płynące z jego ran na dłoniach i stopach i siłę, która nie jest stąd. Czy zatem patrząc na ojca Łukasza widziałem herosa, nadczłowieka, niedostępnego idola tłumów?
Nie.
Kiedy wszystko już dobiegło końca, kiedy ojciec Łukasz pobłogosławił obecne na spotkaniu dzieci, stanął naprzeciw nas z grupą kilku osób ze Wspólnoty.
I wtedy pierwszy raz ujrzeliśmy jego uśmiech, ciepłe spojrzenie… Jakbyśmy byli przez tą krótką chwilę my dla niego, a on dla nas. Zamieniliśmy dwa słowa, poprosiliśmy o błogosławieństwo. Chwilę później, patrzył na nas przez dłuższy czas z serdecznym uśmiechem. Pożegnał nas słowami „do zobaczenia…”.
Prosty, skromny, pokorny człowiek, naznaczony cierpieniem Chrystusa, bez końca Jemu oddany i w Jego miłości zatopiony.
Wracamy do domu, odbudować naszą wiarę. Wracamy, by codziennie spotykać się z Bogiem w Eucharystii. Żywym i prawdziwym Ciałem Chrystusa. Może kiedyś będziemy wierzyć i ufać – tak jak oni, ci wszyscy poranieni ludzie, płaczący z tęsknoty na Nim. I może kiedyś będziemy mogli o sobie powiedzieć, że nikt nam wiary naszej nie zabierze.
Amen. I do zobaczenia…